Czas ma tę właściwość, że choć powoli, ale konsekwentnie zaciera w pamięci ludzkiej nawet największe przeżycia. Historycy, dla uwiecznienia wydarzeń i drogi przebytej przez poszczególne narody, tworzą literaturę. Życie zaś indywidualne poszczególnych jednostek stopniowo przechodzi w niepamięć. Tylko fakty, najbardziej wykraczające poza przyjęte formy, próbują walczyć z czasem, co prawda z różnym powodzeniem.
Któż z nas, starszej generacji, nie przeżył okrucieństw ostatniej wojny? Kogóż nie dotknął faszystowsko-hitlerowski terror, niszcząc i grabiąc, zagarniając niezliczoną liczbę istnień ludzkich, wartości największych i nieoszacowanych?
Bywają momenty, zmuszające do refleksji i wskrzeszenia tego, co pozostawiło trwałe piętno na naszym życiu i czego ślad nie został jeszcze zatarty.
Wracając pamięcią do czasów minionej wojny, poświecę kilka słów okresowi mojego przebywania w Iławie, wtedy Deutsch-Eylau.
Był rok 1942. Europa tonęła w pożodze wojennej. Zapełniły się obozy koncentracyjne, a dymiącymi kominami krematoriów ulatniały się w przestrzeń ciała zmęczonych i pomordowanych Polaków, Rosjan, Żydów i wszystkich tych, którzy swoim postępowaniem negowali program faszystowski.
W tym czasie dla hitlerowskiej Trzeciej Rzeszy węzłem gordyjskim był Wschód. To front wschodni zaangażował trzy czwarte potencjału wojennego Niemiec hitlerowskich. To front wschodni napawał obawą i przerażeniem żołnierzy armii niemieckiej. Sytuacja na froncie wschodnim wymagała od Niemiec szczególnego traktowania i priorytetu w uwzględnieniu jej potrzeb. „Räder müssen rollen für den Sieg!” – głosiły hasła, rozwieszone przede wszystkim na obiektach kolejowych. Niemcy doskonale zdawały sobie sprawę z tego, czym jest transport dla potrzeb frontu. Toteż rola Iławy jako węzła kolejowego, zabezpieczającego transport dla frontu wschodniego, była kluczowa. Niedostosowane do potrzeb prowadzenia wojny, stare urządzenia kolejowe Iławy, musiały być zastąpione całkowicie zmodernizowanym, nowoczesnym o dużej przelotowości węzłem kolejowym. Zgodnie z tym celem, przystąpiono do olbrzymich prac, angażując do tego odpowiednie przedsiębiorstwa i tysiące robotników, wśród których znalazłem się i ja.
Zamieszkałem w obozie, składającym się z kilkunastu drewnianych baraków, zlokalizowanych poza miastem, po lewej stronie linii kolejowej, prowadzącej do Działdowa. W barakach obozu mieszkali osobno Polacy i osobno Rosjanie. Specjalną część obozu, mocno odrutowaną i zabezpieczoną, stanowiły baraki, gdzie przebywali „Strafgefangene”, tzn. ludzie całkowicie pozbawieni wolności za wejście w kolizję z prawem okupanta. Ubrani byli jednolicie w ciemne bluzy i spodnie z żółtymi lampasami. Pracowali często razem z nami, ale pilnowani byli przez uzbrojonych dozorców i traktowani przez nich w sposób nieludzki. Byli to przeważnie młodzi ludzie, już w wieku od 16 lat, pochodzący przeważnie z okolic Ciechanowa, Rypina, Sierpca, Lipna itp. Wycieńczeni i wychudzeni, nie mający prawie żadnej łączności z najbliższymi, licznie umierali. W granicach istniejących możliwości staraliśmy się udzielić im skromnej pomocy, ale to nie mogło mieć żadnego zasadniczego wpływu na los tych nieszczęśliwych ludzi.
Zdarzało się, że ci młodzi ludzie umierali podczas pracy, na torach kolejowych. Przypominam sobie styczniowy mroźny poranek. Pracowaliśmy razem z więźniami przy podbijaniu podkładów kolejowych. Niedożywieni i zmarznięci, opadali z sił. Ratowali się przed chłodem podkładając pod bluzy okazyjnie znalezione papiery, gazety itp. Oczywiście, w tajemnicy przed wachmanem, gdyż czynności te były zabronione.
Jeszcze dziś widzę młodego chłopca o sino-bladej twarzy. Podczas unoszenia oskarda osłabł i osunął się na tory. Jego oczy były już przykryte charakterystyczną mgłą. Ostatnim powolnym ruchem wyciągnął rękę do palącego kolegi po papierosa. Pociągnął raz…, a przy drugim – cała postać skamieniała… Na polecenie wachmana odsunięto go od toru i ułożono na ziemi obok. Kiedy godziny pracy skończyły się – wracający do obozu koledzy zabrali go ze sobą. Co potem uczyniono z ciałem chłopca – nie wiem. W obozie tym umierali ludzie, ale w okresie 2 i pół roku nie widziałem nigdy żadnego pogrzebu.
Podałem fakt, wstrzymując się od komentarza. Niechaj każdy uczyni to we własnym imieniu.
A oto jeszcze jeden obrazek. Także zima. Silny wiatr i zawieja. Ale warunki atmosferyczne nigdy nie były przeszkodą w wyjściu do pracy. Po przerwie obiadowej dozorcy wyprowadzili grupy ludzi do pracy. Jeden z wachmanów prowadzi swoją grupę torem kolejowym w kierunku stacji. Z tyłu nadjeżdża lokomotywa i dokonuje masakry, trudnej do opisania.
Zginęło wielu ludzi, wielu zostało rannych. Wachmanowi, który szedł obok, nic się nie stało. Widziałem jednego z rannych, biegnącego w kierunku obozu i niosącego w prawej ręce całkowicie odciętą rękę lewą. Kiedy po skończonej pracy wróciliśmy do obozu, nie było żadnych oficjalnych komentarzy na ten temat. Rozmawiali o tym wypadku między sobą tylko Polacy i Rosjanie, ci, którzy nic nie mogli uczynić dla życia innych ludzi, ani też pociągnąć do odpowiedzialności odpowiedzialnych śmierci i kalectwa.
Leonid Podhajski