Fotografia okolic ulicy Dąbrowskiego 8, zamieszczona we wspomnieniach Adama Ludwiczaka, zainspirowała mnie do tego, by podzielić się moimi wspomnieniami. Przypomnę niniejszym ludzi, których znałem jako 6-letnie dziecko, a z którymi znali się i obcowali moi rodzice. Ludzie ci stanowili pierwszy rzut mieszkańców, którzy zasiedlali Iławę po wojnie i swoim działaniem powodowali jej rozwój zgodnie ze swoimi zawodami i prowadzoną działalnością.
Na początek wspomnę ludzi mieszkających w ocalałej kamienicy, w której znajdował się „sklep żelazny” prowadzony przez mojego ojca Stanisława. Kamienica była duża i, o dziwo, cała ocalała poza wybitymi szybami i rozszabrowanym wnętrzem. Właścicielką kamienicy była pani mieszkająca w Lubawie.
A oto mieszkańcy:
parter
Błaszkowski Stanisław – kupiec, sklep żelazny na miejscu
Najdrowski – kupiec, sklep spożywczy
piętro
Szczypiński – mistrz malarski
Lutoborski – mechanik, naprawa rowerów
Kamiński – mistrz krawiecki
poddasze
Bieliński Roman – rozlewnia wód gazowanych a później opisywany już magiel
Abramowicz – fryzjer
Na fotografii tej widzę również domy, w których mieszkali Drążkiewicz i Lendzionowski. Lendzionowscy mieli sklep z drobiazgami pasmanteryjnymi i sporo później repasację pończoch damskich. Naprawiało się „lecące” oczka na nylonach.
Pan Lutoborski otworzył jako pierwszy w Iławie warsztat naprawy rowerów – w ocalałym pomieszczeniu, zlokalizowanym z tyłu kościoła ewangelickiego, który stał na rogu dzisiejszej ulicy Dąbrowskiego. Dawał nam zużyte obręcze kół rowerowych, które przy pomocy odpowiednich popychaczy wygiętych z drutu prowadziliśmy biegiem po chodnikach z odpowiednim do tego rodzaju zabawy hałasem gołej metalowej obręczy.
Znałem też Krauzego Juliana, który miał sklep spożywczy w ocalałej budce przy głównym skrzyżowaniu ulic, przy poczcie.
Jako dziecko byłem leczony przez: lek. med . Helenowski, lek.med. Vetter i p.Goertz – felczer. Zęby przeglądał i leczył technik dentystyczny pan Fischer lub Fiszer. Oczywiscie byli już fryzjerzy, wspomniany wyżej pan Abramowicz, a swoje zakłady mieli również pan Nowak i pan Szlufik oraz drogerzysta pan Złotowicz. Pamiętam, że był łysy.
W pieczywo zaopatrywali pan Gapiński i pan Ryński.
Dziś już ze wspomnianych wyżej osób nie żyje nikt. Ostatni mohikanin pan Lutoborski zmarł w wieku 96 lat w kwietniu 2016 roku.
Oczywiście, pamiętam dzieci wspomnianych rodzin z kamienicy. Byli to moi rówieśnicy i nieco młodsi, koledzy ze szkoły podstawowej i koledzy mieszkający w innych ocalałych budynkach dzisiejszej ulicy Dąbrowskiego i Niepodległości i Kościuszki.
Kto dzisiaj pamięta panią Kwiatkowską, producentkę lodów śmietankowych, mieszkającą w ocalałym budynku nad Iławką? Stała z białym wózkiem, w którym umieszczone były dwa pojemniki z lodami w kruszonym lodzie – była charakterystyczną postacią na tamte czasy, słusznej tuszy, stała z wózkiem naprzeciw „czerwonej szkoły” i była bardzo miła – jej syn Felek Kwiatkowski był moim szkolnym kolegą.
I dalej – wydaje się być humorystyczne, ale prawdziwe: w późniejszych już latach, kiedy powstała „tuczarnia drobiu”, gęsi do uboju skupowano na wsiach i dowożono do punktów skupu, dalej ładowano je na wagony kolejowe i przywożono na stację główną, skąd całe stado liczące kilkaset gęsi pędzono ze stacji ulicami Iławy aż do tuczarni. Jako dzieci mieliśmy uciechę, gęsi uciekały do ruin, do korytarzy domów, tak że wiele z nich nie dotarło do zakładu lecz do garnka.
Samochodów na ulicach się prawie nie widziało, motocykl miał w „naszym kącie” pan Fojtowicz. Było to BMW lub ZUNDAPP z koszem. W/w mechanik wybudował pózniej nad Iławką swój warsztat naprawczy ze slipem łodzi do napraw pod dachem. Dzisiaj to miejsce w niezmienionej architekturze zajmuje policja.
Na ulicy jako pojazdy niepodzielnie królowały chłopskie wozy i bryczki, stukot kół ze stalowymi obręczami toczących się po bruku był głośny. Koniki zostawiały na ulicach kupy swojego nawozu.
Wieczorem na ulice wychodził człowiek z szufla miotłą i wózkiem, i sprzątał ulice – odbywało się to cicho i skutecznie. Dzisiaj spalinowym odkurzaczem popycha się kilka suchych listków, a odkurzacz umarłego by zbudził. Zimą królowały chłopskie sanie z dzwoneczkami na uprzęży koni.
W dzień targowy na rynek (Stare Miasto) zjeżdżały wozy chłopskie z płodami ziemi i żywcem na sprzedaż – przeważnie świnki i króliki, kury, mleko, śmietana no i warzywa i owoce, wszystko to na pewno było ekologiczne na 100%. Na miejscu stała buda „taniej jatki”, gdzie można było kupić mięso z chłopskiego uboju.
W okolicy dzisiejszej szkoły podstawowej „tysiąclatki” był zlokalizowany punkt skupu złomu. Prowadził go pan Rutkowski. Znosiliśmy mu złom bo było tego po ruinach dużo i był grosz na cukierki i nie tylko.
Na miejscu dzisiejszego banku PKO BP przed wojną chyba był też bank, bo biegając po tej spalonce i grzebiąc jak kury w znanych nam miejscach znajdowaliśmy monety niemieckie – metalowe fenigi i srebrne „Hinderburgi”.
Wspomnę również pana latarnika, który o zmroku zapalał ocalałe i czynne już latarnie gazowe – czynił to za pomocą specjalnej tyczki, którą otwierał klosz i małym płomieniem zapalał mieszek gazowy lampy – robił się od razu inny nastrój na ulicy.
Swoistym folklorem był uliczny fotograf. Nazywał się Katner i mieszkał przy ulicy Piotra Skargi. Był inwalidą, mocno kulał na jedną nogę. 2–3 razy w tygodniu przywoził rowerem pod ratusz swój wielki aparat foto. I statyw. To był taki ówczesny polaroid. W 15 minut od ekspozycji otrzymywało się do ręki mokrą fotografię na tle rozwieszonego bajeranckiego widoku z dziurą na głowę osoby fotografowanej, a ten widoczek, gdzieś 2,5 x 2,5 m, wieszał na froncie ratusza. Pan Katner z profesjonalizmem, jakiego wymagał od niego posiadany sprzęt, robił ludziom fotografie.
Negatyw robiony był na szklanej kliszy a później fotograf, gmerając w dużej skrzynce aparatu poprzez długie rękawy, na wyczucie ustawiał naprzeciw szklanego negatywu papier światłoczuły, który miał w skrzynce i naświetlał ponownie, ale teraz już papier światłoczuły poprzez szklany negatyw wykonany wcześniej. Klientów mu nie brakowało, bo przecież fotki były na zawołanie .
Na koniec wspomnę Jeziorak, którym spławiano drewniane kloce do już działających iławskich 2 tartaków. Tratwy były dla nas – dzieci – też uciechą. Były niebezpieczne. bo po tratwach można było zajć daleko na na jezioro. Były idealnym miejscem do łowienia ryb, których w tym czasie w jeziorze nie brakowało. Machnięcie wyrzutki z blachą wzdłuż trzcin i na haku szczupak, i tak aż w ciągu kilku minut było ich w siatce kilka. Nikt nie gonił wędkarzy, kart wędkarskich chyba jeszcze nie było – KANADA!
Jeżeli przeinaczyłem te wspomnienie ze swej pamięci, to proszę o konstruktywne sprostowanie podanych nazwisk lub faktów.
Jerzy Błaszkowski
dla Internetowego Muzeum Iławy
www.ilawasprzedlat.pl